Poprzednia strona Spis treści Nastepna strona   63
                            

Marcin "martin" Traczyk


Był rok 2215, ale to wie chyba każdy, kto tamtego ranka spojrzał w kalendarz. 15 lipca, dla ścisłości. Trochę się denerwowałem, to moja pierwsza samodzielna misja. Pierwsza, ale od razu na Marsie, kto by pomyślał. Firma pokłada we mnie wielkie nadzieje. Ale kim jestem?





Nazywam się John Thomas Alva Ronald Kim, ale mówcie mi John. Mój cel? Mars, oczywiście, na Marsie czekało zaś na mnie zadanie, ale sam jeszcze nie wiedziałem jakie. Firma lubi być tajemnicza. Nie spodziewałem się niczego wielkiego, zabójstwo, przemyt, a w najlepszym przypadku mord rytualny. Wiele się o nich wtedy słyszało, zwłaszcza z Marsa. Tamtejsi górnicy karbonitu, ponoć z powodu trudnych warunków bytowych, zaczęli stwarzać własne mini sekty, w których składali różne ofiary, przeważnie z ludzi. Z Marsem zawsze były kłopoty, już w 2169 kiedy to powstały pierwsze kopalnie pojawiły się plotki o dziwnych widmach nagle pojawiających się w korytarzach kopalni. To prawdopodobnie do nich odwołują się te sekty. Później jednak udowodniono, że była to wina małej ilości tlenu, która powodowała, że górnicy mieli przywidzenia, a niektórzy nawet umierali. Mimo to problem sekt nadal istniał. Ale i tak wszystkiego dowiedziałem się dopiero na miejscu.
Prom, jakim leciałem na Marsa był dość wygodny. To tzw. wielopoziomowiec, dolne poziomy to druga klasa, później są wszelkie maszynownie, ładownie i pomieszczenia załogi, na samej górze zaś mieszczą się poziomy dla bogatszych klientów. Ja znalazłem się oczywiście na dolnych poziomach, firma jest skąpa. Ulokowany zostałem w kabinie z górnikami, było ich pięciu. Dowiedziałem się od nich wielu różnych rzeczy, np. gdzie są najlepsze knajpy, gdzie można kupić tanio broń, czy skorzystać z „domu uciech”, ale ta wiedza bardziej wywołała we mnie obrzydzenie niż radość, w końcu cała załoga Marsa to tylko i wyłącznie mężczyźni. Podróż trwała dwa tygodnie, zdążyłem w tym czasie przeczytać połowę mojej nowej cyberksiążki pt. „Jak zbudować własne domowe laboratorium genetyczne, czyli powiększ rodzinę o kolejnego dzieciaka” tytuł długi, książka też, ale warto było wydać te kilka kredytów u przemytnika na księżycu, w dodatku sprzedał mi za pół ceny wodę po goleniu o zapachu pierścieni Saturna - polecam, bardzo orzeźwiająca. Gdy wreszcie dotarliśmy do portu orbitalnego Marsa szybko spakowałem manatki i ruszyłem ku wyjściu. Z promu do hali portu prowadził wąski rękaw powietrzny, gdy się z niego wydostałem (straszny zaduch) moim oczom ukazała się ogromna hala główna portu.
Była wysoka i szeroka na kilkadziesiąt metrów, u szczytu zakończona owalnie. Podpierała się na wielkich, stalowych łukach, między którymi ogromne, podwójnie zbrojone szyby ukazywały dzikie piękno kosmosu, oraz samego Marsa. Podszedł do mnie jakiś mężczyzna i zapytał czy ja to ja. „Tak” odpowiedziałem i udałem się za nim. Szedł żwawym krokiem w przeciwnym kierunku niż wskazywały tablice informacyjne.
- Czy na pewno lecimy na Marsa, przecież prom jest w przeciwnym kierunku - zapytałem dziwnie zaskoczony kierunkiem, w jakim idziemy.
- Użyjemy innego promu, należącego do firmy - odpowiedział mi nie zwalniając kroku. Szedłem więc za nim dalej, a przed nami wyłonił się rękaw prowadzący do promu, który widoczny był przez ogromną szybę. Nie był wielki, zaledwie kilkuosobowy, w porównaniu ze zwykłym promem, który odlatywał po przeciwnej stronie był mikroskopijny. Tak jak z zewnątrz wydawał się niewielki, tak wewnątrz był przestronny i co najważniejsze, wygodny.
Na planetę dotarliśmy bardzo szybko, nawet się nie zdążyłem przespać. Wysiadłem i przyznam, że zrobiło mi się trochę zimno, ale w końcu w ramach oszczędności firma obniżyła temperaturę do 5 stopni. Zostałem zaprowadzony do budynku dowodzenia. Najpierw szliśmy przez blok górniczy. Był on straszliwie obskurny, wzdłuż głównej alei budynków umiejscowione były równie obskurne sklepiki, a miejscami „domy uciech”, w których (tak jak się spodziewałem) nie było kobiet - co ta samotność potrafi uczynić z człowiekiem. Z bloku górniczego przeszliśmy do zamkniętej i mocno strzeżonej strefy dowodzenia. Tutaj już zapomniano o oszczędnościach, było ciepło, a po alejkach buszowały roboty czyszczące. Były tu sklepiki, kawiarenki, a środkiem głównej alei przebiegał pas luźno rozstawionych niewielkich ziemskich drzewek. Jak się okazało na planecie były kobiety, ale nie opuszczały one zamkniętej strefy w obawie przed górnikami pochodzącymi głównie z marginesu społecznego. Doszliśmy do końca alei, a przed nami stał budynek dyspozytury firmy. Tutaj mój dotychczasowy przewodnik opuścił mnie i udał się do jednej z kawiarenek. Od ponętnej recepcjonistki dowiedziałem się, że jestem oczekiwany przez szefa dyspozytury. Udałem się do windy. Wjeżdżając na najwyższe, 27 piętro podziwiałem widoki na powierzchnię Marsa, czerwoną niczym krew górników, których pochłonęła, ale jednocześnie piękną, niezdobytą, dziewiczą. Ostatnie piętro okazało się być jednym, wielkim gabinetem. Gdy drzwi windy się otworzyły stanął przede mną mężczyzna średniego wzrostu i wieku, włosy miał siwe, a oczy jasnoniebieskie. Przywitał mnie szerokim uśmiechem i pokazał gdzie mam usiąść. Fotel był bardzo wygodny, lecz przestałem odczuwać jego miękkość z każdą następną chwilą, gdy dowiadywałem się, jakie jest moje zadanie.
Przybyłem by zastąpić mojego poprzednika, który, w niewyjaśnionych okolicznościach, wybuchł w szybie kopalnianym. Może brzmi to dziwnie, ale szef od razu pokazał mi film z kamery przemysłowej. Mój poprzednik w jednej chwili oglądał sobie jakieś dziwne znalezisko (po to właśnie go przysłano), a w drugiej po prostu wybuchł. Jego kawałki poleciały na wszystko i wszystkich w koło. Po wysłuchaniu zadania odpowiedziałem, że nim zajmę się moją misją muszę coś zjeść i porządnie się wyspać. Moje życzenie natychmiast spełniono. Zostałem odprowadzony do bardzo przyjemnego hotelu i tam w jednym z najlepszych pokoi umyłem się, zjadłem suty obiad i położyłem się spać.
Po kilku godzinach do drzwi pokoju ktoś zapukał. Otworzyłem, przedstawił mi się jako mój nowy asystent, nazywał się Dob, był również asystentem mojego poprzednika, więc wydał mi się bardzo przydatny. Wraz z nim udałem się do bloku górniczego, a stamtąd windą do feralnego szybu kopalnianego. Gdy drzwi windy się otworzyły uderzył w nas odór gnijącego trupa.
- Od wypadku nic tutaj nie ruszano - powiedział Dob.
- To dobrze - próbowałem udawać specjalistę, chociaż tak naprawdę wolałbym, aby wszystko pachniało mydłem niż na pół zgniłym trupem rozrzuconym po całym szybie. Nie miałem żadnego doświadczenia w tego typu sprawach, dotychczas moim największym osiągnięciem było odnalezienie sprawcy włamania do kajuty kapitana statku wycieczkowego na Jowisza, a okazało się, że to jedynie jego żona zapomniała klucza magnetycznego. Założyłem podaną mi przez Doba maseczkę, aby nie czuć już tego smrodu. Podszedłem do ściany, w którą skierowane było wiertło maszyny górniczej, ściana była czarna i całkowicie płaska, musiała zostać wyrównana ręcznie. Dob opowiedział mi, że to dziwne znalezisko odkopano dwa miesiące wcześniej i że to najprawdopodobniej nie jest dzieło ani natury, ani człowieka. „Świetnie, nie dość, że trafiłem na to zadupie galaktyki to jeszcze odkryłem obcą cywilizację” - pomyślałem. Dowiedziałem się również, co przed śmiercią robił mój poprzednik. Według Doba odnalazł on jakieś dziwne znaki, po czym wcisnął jeden z nich... i wybuchł. Jakie znaki? Przecież to gładka ściana. Zbliżyłem głowę na odległość zaledwie kilku centymetrów do skały, prawie że dotykając jej czubkiem nosa. Nagle na skale pojawiły się dziwne znaki, było ich wiele, ale tylko dwa z nich wyglądały jak przyciski. Czyli mój poprzednik wcisnął jeden z nich. Ale który? To było ogromne ryzyko, zbyt ogromne. Wtedy przypomniałem sobie o zapisie z kamery przemysłowej. Odsunąłem się od skały, znaki znów były niewidoczne. Postanowiłem powrócić do szefa i przeanalizować dokładnie taśmę, mój zastępca pozostał by zrobić notatki.
Analiza wypadła pomyślnie, jakość nagrania była wysoka, toteż po zrobieniu zbliżenia z łatwością dostrzegliśmy (ja i szef dyspozytury, Dob nadal pozostawał w kopalni), który przycisk został wtedy wciśnięty. Obejrzałem również nagranie z pierwszych oględzin, w szybie znajdował się wtedy tylko mój poprzednik i Dob. Nagranie to było naprawdę dziwne, żeby nie stwierdzić, że przerażające. Otóż w pewnym momencie, gdy obaj inspektorowie zbliżyli się do znaleziska rozległ się straszliwy błysk, który spowodował chwilowe wyłączenie się górniczej kamery. Po pięciu sekundach jednak wszystko wróciło do normy, a Dob poinformował do ponownie działającej kamery o chwilowym przeciążeniu lamp. Szefostwo kopalni przyjęło to wyjaśnienie, jednak moją uwagę zwrócił fakt, iż w miejscu gdzie znajdowały się dziwne przyciski przygasało dziwne światło. Jego koloru jednak nie można było określić, ponieważ kamera była czarno-biała. A niby mamy XXIII wiek. Wiedziałem już, którego przycisku nie wciskać, nadal zastanawiała mnie sprawa dziwnego światła. Było późno, postanowiłem więc dokończyć badania jutro rano, szyb natomiast nakazałem zaplombować i pilnować bez przerwy. Ku zdziwieniu szefostwa kazałem pilnować także Doba, którego czasowo odsunąłem od sprawy, choć sam jeszcze nie wiedziałem dlaczego.
W nocy obudził mnie alarm, natychmiast pobiegłem do centrum obsługi. Jak się okazało Dob wydostał się ze swojego pokoju zabijając strażnika. Udusił go zwiniętą koszulą, ukradł mu też broń. Teraz przedostał się do szybu i z zimną krwią zastrzelił dwóch kolejnych strażników. Nawoływaliśmy go przez megafon, aby natychmiast otworzył szyb (wcześniej go zaryglował). Nie zrobił tego. Zrozumiałem, że muszę tam zejść, wziąłem broń od jednego ze strażników i zszedłem na dół. Inżynierowie otworzyli właśnie zaryglowane drzwi. Wszedłem do szybu, włamywacz nie reagował, był zajęty odczytywaniem znaków ze skały. Krzyknąłem do niego i wyciągnąłem broń, odwrócił się, ale nie drgnął. W jego oczach widziałem jedynie... ciemny bezkres kosmosu. Uśmiechnął się szyderczo i wcisnął przycisk w skale. Wcisnął ten sam co mój poprzednik. Jakby czytając w moich myślach powiedział skrzeczącym, przeszywającym głosem: „On był zbyt słaby by tego dokonać”. W tym samym momencie w litej dotąd skale pojawiła się pionowa przerwa, a z niej wydobyło się niezwykle jasne światło. Moje oczy oswoiły się z nim dopiero po dłuższej chwili. Zobaczyłem wtedy, że asystent-włamywacz wszedł do środka skały, w której pojawił się owalny, wysoki na półtora metra korytarz. Zgarbiłem się i wszedłem do środka. To z tych owalnych ścian biło światło, które mnie przed chwilą oślepiło. Korytarzem szedłem przez kilka minut, był długi, cały czas jednak słyszałem przed sobą kroki uciekiniera, tak jakby był metr przede mną. Nagle korytarz skończył się. Mogłem się spokojnie wyprostować. Znalazłem się teraz w ogromnej sali, większej nawet od głównej hali portu orbitalnego, jednak nie przypominała go ani trochę. Była kwadratowa, miała kilkadziesiąt metrów kwadratowych, nie miała też sufitu. To było najdziwniejsze, według moich przypuszczeń znajdowaliśmy się głęboko pod powierzchnią planety (korytarz wiódł bowiem ciągle w dół). Tutaj zaś zamiast sufitu widoczne było gwieździste niebo, przypominało ono hologram, lecz było zbyt realne. Na środku sali dostrzegłem jednak okrągły panel z wbudowanym wyświetlaczem holograficznym. Nie wyglądało to na robotę ludzką (ani sala, ani panel). Wyświetlał on prezentację jakiejś planety, niesamowicie zielonej i pełnej krystalicznie czystej wody. Po drugiej stronie panelu zobaczyłem mojego asystenta, Doba. Dostrzegł mnie, otworzył usta, wydobyły się z niego słowa o brzmieniu jeszcze bardziej przeszywającym niż tam w kopalni. Powiedział: „Nadeszła chwila, byście powrócili do swego domu”. Wtedy w jego niesamowicie czarnych oczach pojawił się dziwny błysk. Dob wyciągnął rękę i wcisnął jedyny przycisk na panelu. Gdy to się stało pomieszczenie wypełniło się czystym zielono-niebieskim światłem.
Obudziłem się w sali szpitalnej krążownika firmy. Wyjrzałem za okno. Zobaczyłem piękną planetę, nieskażoną żadnym czynem ludzkim. Pełna była jasnozielonych lasów, a krystalicznie czysta woda oblewała morzami bezkresne lasy. Do mojej głowy powróciły dziwne wspomnienia. Do sali wszedł lekarz. Spytałem go gdzie jesteśmy.
- Może to Pana zdziwi, ale jesteśmy na orbicie Marsa. Kilka tygodni temu miała tu miejsce ogromna eksplozja termoneutronalnoprotonowa, po której w przeciągu sześciu dni pojawiło się to wszystko. Znaleźliśmy Pana w siedem dni po tym wydarzeniu, gdy na planetę zszedł pierwszy patrol firmy. Jest Pan jedyną osobą, która przetrwała - lekarz mówił to wszystko na jednym oddechu. Był młody, ledwo po studiach, a to niezwykłe wydarzenie niezmiernie go podniecało. Ja natomiast wszystko zrozumiałem. Zrozumiałem, że właśnie wtedy w tej niesamowitej sali ukrytej pod powierzchnią planety otrzymaliśmy drugą szansę. Szansę, której nie możemy zmarnować.


Poprzednia strona Spis treści Nastepna strona   63